Trochę przerwy bo okazało się że ostatnia niedyspozycja to była po prostu choroba. Teraz niby wyzdrowiałem ale po powrocie znowu coś mnie chyba bierze, takie szczęście Chciałem dociągnąć pierwszy raz od 3-ch lat do 1000 km / miesiąc ale raczej nie da rady. Szkoda bo strasznie mnie wciągnęła idea jazdy stówki co weekend, ale chyba trzeba będzie całkiem wyzdrowieć... W każdym razie czerwiec już mogę zaliczyć do bardzo udanych także nic straconego.
Ale niesamowity flak w nogach, taki byłem jakby niewyspany, przegrzany, niedojedzony, całkowicie odcięty. Cóż, zdarza się, zapominamy i jedziemy dalej.
Kolejna stówka, marzył mi się Przedbórz, to tam pocisnąłem bo i stamtąd wiało hehe. Obiad mi się przedłużał i zamiast wyjechać gdzieś w południe to dopiero 15:30, to chyba moja najpóźniej zaczęta stówka w życiu. Na początku super, na Olesznie chciałem sobie przypomnieć tamtejszy wiadukt bo ładny widok jest, a tu BAM - 5 metrowy żółty znak że wiadukt jest rozbebeszony i trzeba jechać objazdem. Ale walę, obadałem mapy i był przejazd dołem więc nie musiałem zmieniać planów. Na miejscu mała sesja, a za 2 minutki przejechał mi nasz kochany Polski Pedziolino strasznie szkoda że nie złapałem, może następnym razem hehe
Do Przedborza raczej średnie asfalty ale przejezdne. Do tego ładne wsie i wysokie łyse pagórki
Chciałem sobie na samym mieście spokojnie przysiąść, w cieniu coś zjeść, a tu BAM - DNI PRZEDBORZA tyle ludzi że nie było czym oddychać. Niby trafiłem idealnie, bo jestem tu raz na 3 lata a tu takie czary. Z drugiej strony zaczynałem się przegrzewać a nie było gdzie usiąść w cieniu - no to pokręciłem się po mieście, rozjeżdżałem nogi, skręciłem nad zalew coś zjeść, a tam ni jednego drzewka szkoda bo zalew naprawdę ładny, tylko jakoś mało ludzi, może dlatego że wszyscy na rynku.
Trochę nie dojadłem, ale nie chciałem wchodzić do sklepów w okolicy rynku bo pewnie musiałbym pożegnać się z rowerem, a wszystkie sklepy w pobliżu pozamykane. No to "na koń" i rozglądam się za sklepem - nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to że jechałem przez las gdzieś na granicy województw. Stan drogi taki że nawet nie będę pisał bo chyba dostanę dożywocie za brzydkie słowa.
W końcu jakaś wsina - dokładnie Piskorzeniec - normalnie nie wiedziałbym że tam sklepik jest, ale zauważyłem że sobie siedzi kilku miejscowych żuli, a nad nimi mała tabliczka że to sklep. Podbijam, okazuje się że to taki malutki sklepik że trzeba dzwonkiem dzwonić żeby Pani otworzyła, fajnie że takie jeszcze istnieją. Popeplaliśmy trochę z żulami i sklepową, myślałem że jej serce stanie jak powiedziałem że pod Kielcami mieszkam. Fajnie było ale trza kręcić bo już późno się robiło.
Dalej takie wertepy że te poprzednie asfalty - można powiedzieć - były gładkie jak dupa niemowlaka. Szkoda w ogóle strzępić ryja, tak dawno tam nie byłem a do tej pory się tam nic nie dzieje. Dopiero za Mninem, kiedyś tam był armagedon, dzisiaj zastałem ładną nową drogę i już do samego domu kręciło się gładko, choć szanownych 4 liter i nadgarstków już nie czułem.
Ogólnie mimo wszystko pod koniec ochłonąłem, wszystkie złe emocje poszły sobie spać i wycieczkę zapamiętam naprawdę dobrze. Wyszło mi ze 26 kilo nowości, może jeszcze się pokręcę po okolicy bo bardzo ładna. No i 3000 kalorii w dół
Po dwóch obiadach, strasznie ciężko zwłaszcza na początku, a w planach miałem podjazd pod Raszówkę, więc zdecydowałem zrobić go raczej lekko. Przed podjazdem byłem strasznie blokowany na drogach, za podjazdem miałem bardzo niefajne wiatry, stąd raczej nie topowa średnia prędkość. Mimo to całkiem fajna traska, jutro przerwa a w sobotę cosik fajniejszego może.
2 dni bez kręcenia - to było jak wieczność, to znaczy że wszystko wróciło do normalności dodatkowo dystans 30 kilo wydaje mi się śmieszny, no ale pogoda niewyjściowa i trochę planów mam na wieczór. Ogółem dziś bardzo spoko rundka.
Pierwsza od "hoho i jeszcze trochę" stówka, i ogólnie pierwsza na Guerci. Wymieniłem w końcu łańcuch i kółka oryginalne do Di2, trochę zaryzykowałem bo nie przetestowałem tego w boju tylko od razu wyjechałem w świat, ale opłaciło się, napęd chodzi płynnie jak nigdy.
Na początku jedzie się super, 26 stopni, normalny czołowy wiatr, słońce i OK. Już po 5 kilometrach dostałem taką ścianę wiatru w czoło że myślałem że mnie zwieje do domu, nie przypominam sobie żebym kiedykolwiek jechał choćby w zbliżonych warunkach. Nie wiem jak mi się udało zmotywować do dalszej jazdy, chyba tym że najbardziej w świecie nie lubię zmiany planów. No i oczy mi się świeciły na myśl o perspektywie powrotu z tajfunem w plecy
Za Małogoszczem do Włoszczowy tak mi się dłużyło że myślałem że stoję w miejscu, to było najdłuższe 20 kilo w moim życiu. Na samym mieście sekunda przerwy na bułę - normalnie bym się rozsiedział, ale na termometrze 18 stopni i ciągle maleje to trzeba było szybko wracać na siodło. Nawet nie myślałem o robieniu foci, z resztą już połowę Włoszczowy mam obfoconą.
Dalej 20 kilo nowości, ale za to jakich
Trochę mam mieszane uczucia przez ten tajfun - szeroka równa droga, lekki zjazd, a na liczniku 24 km/h.... Byłem na granicy moralnego wyniszczenia bo już 4 dychy z tornadem w czoło, przynajmniej sobie poćwiczyłem łacinę Z drugiej strony ta ładna okolica podtrzymywała mnie przy życiu, tak mi się tam spodobało, że gdyby nie ten wiatr to pewnie już stałby tam mój dom hehe. Mowa o Kurzelowie i Dankowie, myślę że jeszcze się pokarzę w tych stronach.
No i doczekałem się, powrót z tajfunem w plecy, myślałem że będzie to bardziej odczuwalne, niemniej jechało się miodzio. Pod koniec trochę cichło, ale można uznać że wiatry dzisiaj sprawiedliwe. Najważniejsze że z każdym kilosem robiło się coraz cieplej.
25 kilo do mety zacząłem czuć odcinanie prądu, ale nie chciałem się zatrzymywać na bułę bo sobie przypomniałem że dzisiaj mecz, to oznacza piwko i chrupki serowe hehe
No to takie odcięcie prądu spali trochę tłuszczu i zrobi miejsca na nowy.
Ogólnie zaskakująco dobrze zniosłem ten dystans, jedna z mniej męczących stówek w karierze, może dlatego że przytomnie rozkładałem siły. Gdybym zjadł coś przed odcięciem prądu, dałbym radę dorzucić jeszcze kilka dych spokojnie.
Na Smyków, tam gdzie jakieś ładniejsze wsie. Bardzo przyjemna rundka, w lesie za Smykowem zastałem świeżą drogę, dla mnie to jakieś zbawienie. Dalej nastawiałem się na trzęsienie ziemi na podjeździe pod Kłucko, a tu proszę, też świeża droga. Ogólnie fajnie, wieczorkiem, luźną nogą, na plus.
Znowu mnie wiatr wykiwał, zacząłem z tornadem w ryja, wracałem w całkowitej ciszy. Grunt że coś tam pokręcone, choć jakoś wybitnie przyjemna traska to nie była, zwłaszcza że chyba trochę za cienko się ubrałem.
Po robocie 60-tka się należy. Po ostatnich 2-ch bardzo nerwowych treningach chciałem przejechać coś na zupełnym luzie, wybrałem traski po bocznych drogach, no i opłaciło się. Puls średni 136 to spora rzadkość, maksymalny 151 jeszcze większa, mimo że wcale płasko nie było. Przez pół drogi towarzyszył mi księżyc, szło się rozmarzyć, choć niektórzy twierdzą że jest płaski i przeźroczysty
W okolicy Czałczyna chciałem zobaczyć czy wylali asfalt w pewnym miejscu, bo nie miałem ochoty jechać główną dziurawą drogą. No i opłaciło się, wyszło kilka metrów skrótu, gładka droga i całkiem ładna okolica, fotki niżej.
Jestem Damian, na rowerze znany jako Damiano Pantani. Urodzony w Kielcach w 1991 roku, szosowiec ze źródłami w kolarstwie górskim.
KOLARSKI OPĘTANIEC
MIŁOŚNIK ASTRONOMII
KONSERWATYWNY LIBERTARIANIN
Z zawodu programista aplikacji internetowych. Z końcem 2018 odstawiłem bloga, dlatego udostępniłem kod szablonu na forum. Jeśli nie ten, to być może zainteresuje Cię stary szablon. Walić śmiało w razie uwag, moje dane kontaktowe znajdują się na dole.