Miałem dzisiaj sobie dać dyla ale po południu przestało wiać więc się skusiłem i pojechałem katować górki między Gnieździskami a Łopusznem. Ledwo wyjechałem a zmęczenie w nogach było tak okrutne że nie wiedziałem co się dzieje. Po 10km aż się zatrzymałem, sprawdziłem czy z rowerem wszystko wporz, bo to nie była normalna sytuacja żeby tak wolno jechać z takim oporem w nogach. Wtedy przypomniałem sobie o wczorajszym delikatnym odcięciu prądu... Zawsze tak mam że jak mi odetnie to następnego dnia nie mogę chodzić. Także rzeczywiście warto by było dzisiaj zostać w domu. Jutro nadrobię tą zaległość.
Na Łopusznie zastanawiałem się którędy wracać: przez Fanisławice nie chce mi się, przez Piekoszów nie chce mi się, przez Korczyn tak średnio, więc wbiłem na Korczyn :D
Jeden z gorszych moich dni na rowerze w życiu, od połowy wycieczki każdy drobny szczegół doprowadzał mnie do szału, dopiero 15 km od domu uspokoiłem nerwa. Jeśli nie chcesz podzielać tych negatywnych emocji - nie czytaj tego posta.
Chciałem pojechać tak na 70 kilo. "Zawiewało" od północnego wschodu, więc pomyślałem żeby pierwszą część trasy jechać prosto na wiatr, żeby potem wrócić z wiatrem... No ale na Zagnańsk nie miałem ochoty, na Kielce tym bardziej, więc pocisnąłem na południowy wschód na Morawicę, na której mnie jeszcze nie było.
No i tak, najpierw zirytował mnie wiatr, bo czy na północ czy na południe to waliło po oczach, potem z 15 minut trzeba było czekać na przejeździe bo się dłuuugi pociąg toczył jak koń po westernie, za moment trzy razy spadł mi łańcuch podczas zmiany biegu z przodu. Dobra, do tego momentu się trzymam dobrze. Potem jeszcze kawałek drogi prosto na wiatr, no i wyjechałem na 3km z wiatrem - potem było już tylko gorzej.
Od Chęcin do samej Morawicy huragan w twarz, wieczny podjazd, tiry wymijające o 10 cm - takie dostawałem zawirowania powietrza że mnie wciągało pod koła... Co pół minuty patrzyłem w licznik na dystans - "no ile jeszcze do tej Morawicy..."
Za Morawicą droga była tak świetnie oznakowana że Bear Grylls by się zgubił. A GPS naprowadził mnie na jakieś gruntówki, ale mówię - 100 metrów to się przejdę. Następnie znalazłem źródło niebieskiego powerade (fot.wyżej) Potem 'trochę' zbłądziłem bo źle odczytałem mapy - nawet nie wiedziałem w jakim kierunku świata jadę, ale cóż - zdarza się. Potem szukałem właściwej drogi, a kiedy ją znalazłem to nie mogłem uwierzyć - droga prowadzi przez ...... rzekę? Kij, trochę poszukałem i znalazłem wąziutką kładkę. Przeszedłem przez nią i się okazało że kolejny kilometr drogi którą chciałem się przejechać jest... żwirowy. No cóż, nie chce mi się wracać - przejdę się nią. Po drodze znalazłem ładny plener - fot. niżej. Teraz przeglądając mapy doszedłem do wniosku że gdybym nie zatrzymał się wtedy co zbłądziłem to też bym dojechał tam gdzie chciałem...
Wyszedłem na asfalt o wątpliwej jakości - to już ta żwirówka była lepsza. Jechałem w zupełnie przeciwnym kierunku niż na Morawicę kiedy wiało w twarz - ale że tego dnia wszystko było przeciwko mnie to tutaj także wiało sobie w twarz, a co...
Potem jechałem kawałek siódemką w jeszcze innym kierunku, a tutaj to już tajfuny na całego... Tak wiało że mnie na zjazdach zatrzymywało. Parę km dalej był znak zjazdu na Korzecko, no to skręcam, a tam takie kosmiczne rozwidlenie dróg, a żadnego znaku w którą stronę dokąd. Tyle tego dnia się nawłączałem GPSa że bateria to prawie padła...
Od tego momentu mniej więcej zaczęło mi pomalutku odcinać prąd, co prawda miałem trochę kasy na bułę, ale myślę sobie - wypadałoby jeszcze co nieco schudnąć... No to dojechałem do domu bez tankowania. Już do końca wiało w twarz, czasami wręcz p*zgało. Nawet nie wiecie jak się cieszę z tej średniej którą mi się udało uzyskać... Pod koniec na dobitkę wyjechał przede mnie jakiś gimbus quadem bez tłumika i wlókł się niemiłosiernie dłuższy kawałek... Do tej pory piszczy mi w uszach.
Cóż, niedawno jechałem na Jasną Górę cały czas z wiatrem, to dzisiaj "wyrównałem bilans" i jechałem cały czas pod wiatr ;)
Tak na wieczór się rozkręcić po wczorajszym ciut dłuższym dystansie. Wiatrów na wieczór wprawdzie nie ma ale pojawia się chłód który paraliżuje nogi, dlatego bardzo się nawet nie starałem cisnąć.
Ostatnie dwa tegoroczne targety zaliczone za jednym zamachem (pielgrzymka, 1000km p/miesiąc), sezon uważam za zamknięty :D oczywiście jeszcze nie skończony.
Wyjechałem o 11:15, a tajfuny wiały w plecy :> Hahah, no tego mi było trzeba - cały sezon przeplatany różnymi niepowodzeniami, wiatry przeważnie w twarz, itp itd, ale dla tej jednej 110-kilometrowej wycieczki z dodatkowym wspomaganiem warto było pocierpieć (stąd równe 33 km/h)
Koło Secemina zrobiłem pierwszego brejka na sesję, ładne drogi te sprawy ;) Ale mówię szkoda czasu... Wziąłem telefon w łapę i pykałem foty podczas jazdy. Sam Secemin też urokliwy, kiedyś tu wrócę na trening ;) Niestety nie było okazji na fotkę bo jakoś mi się spieszyło.
Po drodze minąłem granicę województwa i tu postanowiłem jednak stanąć na fotkę bo był to mój pierwszy raz rowerem poza Świętokrzyskim. Co ciekawe - asfalt po 'naszej' stronie znaku był milion razy lepszy niż ten Śląski, co dobrze widać na fotce wyżej. Zofia Nałkowska mogłaby czerpać inspiracje...
Za Koniecpolem mijałem kilka miejscowości o przejmujących nazwach - Zagacie <3, Milionów, Ulesie - przeczytałem Ulejsie (a chciało mi się lać :D).
Miałem wrażenie że wiatr dynamicznie zmienia kierunek, raz z lewa, raz z prawa, a raz z przoda xD W każdym razie nie było już tak dobrze jak na początku ale nie wybrzydzajmy już - jechałem taki kawał z wiatrem - starczy na kilka miesięcy ;]
Swoją drogą przez połowę drogi nuciłem sobie w głowie piosenkę "Czarna Madonno" :D Nawet pominę fakt że tekst pamiętam tylko fragmentami, po prostu tak jakoś grało mi w uszach to sobie śpiewałem w myślach :D
Była godzina 15:15 Zostało ostatnie 15 km xD Wtedy na Mstowie zobaczyłem ładny plener, mówię sobie - kurde będę za wcześnie w tej Częstochowie i nie będzie tam bardzo co robić... No to zatrzymałem się na dłuższą sesję.
Za chwilę byłem już na Cze-wie. Ależ tam tłoczno... Od krzyżówki Warszawskiej i JP2 do alei NMP szybciej wyszło mi iść chodnikiem. A na chodnikach rowerzyści bez kompleksów lecą jak po asfalcie... Czyżby w Częstochowie panuje inne prawo dla cyklistów? ;>
Doszedłem do alei, i tu pomalutku bez licznika jechałem prosto do celu. Pod samym sanktuarium byłem w punkt 16. No a licznik pokazał równe 110km, w ogóle tego dnia liczby układały się dziwnie. Na miejscu rzesza ludzi. Trudno się dziwić. Pielgrzymki jeszcze trwają, a Czarna Madonna miała tego dnia swoje święto.
Przez 2 godziny powrotu redagowałem na telu treść tego posta :D Oryginalny post był 2 razy dłuższy a klawiaturkę mam wyjątkowo małą i niewygodną. Podróż uleciała szybko jak jasny pieron.
Od stacji do domu nabiłem jeszcze kilometr (łącznie 111,11) Zapomniałem jeszcze pyknąć fotkę na stacji kolejowej by ładnie zwieńczyć posta ale nieważne :D Poza tym gdybym miał więcej czasu to tych fotek byłoby o wiele więcej (Krasocin, Secemin, Koniecpol, Święta Anna, no i wiele rzeczy w Cze-wie). Za rok wszystko sfotografuję, a będę jechał w dwie strony to czasu będzie aż za dużo ;)
Znowu nudomierz wskazywał wartości wyższe niż wiatromierz, no to nabiłem parę metrów.
Jeśli siła i kierunek wiatru się utrzymają, a wszystko wskazuje na to że tak, to jutro lub pojutrze robię Jasną Górę - jeśli się uda to naraz zaliczę 2 ostatnie tegoroczne targety ;) Jak na pierwszą pielgrzymkę to warunki idealne, huragan w plecy, a powrót pociągiem. W następnych latach będę podnosił poprzeczkę :)
Szok po prostu... Pojechałem tylko sprawdzić czy wszystko gra po cotygodniowym serwisie. Tuż po wyjechaniu pomyślałem sobie - a gdyby tak chwytać barana na płaskim? Już po 2 km średnia tak wzrosła, że postanowiłem utrzymać dobre tempo.
Do tej pory absolutny i niepobijany rekord prędkości trasy wynosił 33.4 - teraz jest to 35.4... Już nawet pominę fakt że gdyby nie zamknięty przejazd to byłoby może nawet 36.
No ja pierrrr czemu nie pomyślałem o tym baranie wcześniej? Nie dawałem z siebie całej mocy, a cisnąłem jak samolotem. Do dzisiaj kładłem się dopiero przy 45kph i to nie zawsze. Teraz na tych mocniejszych treningach się to zmieni.
Tak jak wczoraj - katować Baranią. O ile wczoraj jechałem powoli - powiedzmy - poznawczo, tak dzisiaj jechałem moim naturalnym tempem treningowym. Z podjazdu jestem bardzo zadowolony. Wczoraj podjeżdżałem 6:13, dzisiaj 5:39 (czyli 1,5 kph szybciej).
Na górze kilku turystów rowerowych, potem przeszedł jakiś pieszy (z dzieckiem na plecach), za chwilę jakaś para podjechała samochodem. Chyba ludziom się tu podoba. Zwłaszcza że biegnie tędy legendarny czerwony szlak turystyczny.
Zjazd robiłem już bez strachu w oczach, ale w najszybszym miejscu musiałem wyhamować by minąć się z wariatem... zasuwał i nawet nie zrobił mi miejsca na tej wąskiej uliczce, musiałem uciec na pobocze...
...nie, nie chodzi o tą Beskidzką Baranią Górę ;> Tylko o tą Świętokrzyską z Pasma Oblęgorskiego... Ostatnio doszedłem do wniosku że nie doceniam skarbu jakiego mam dosłownie i w przenośni - na podwórku (w przenośni bo blisko a dosłownie bo go widać ode mnie z domu).
Nie było mnie na Baraniej 5 lat. Kiedyś mając górala wyczynem było tam dojechać, a o zrobieniu podjazdu nawet nie było co myśleć, dlatego właśnie spodziewałem się ostrej katorgi... Sprawdziłem mapę i wyliczyłem nachylenie - 10% przez 1km.
Ostatnio mam bardzo dobre tempo i wytrzymałość - nie wiedziałem tylko jak tam moja górska wola walki. Zacząłem podjazd i... w zasadzie nie wiem kiedy ale znalazłem się na górze... W głowie miałem tylko jedno wielkie HĘ??? Właśnie tego się tak bałem? Czy to na pewno było 10% przez cały kilometr? Może przez ten czas co mnie tu nie było ta górka zmalała? Po powrocie sprawdziłem to jeszcze raz dokładnie i wyszło mi nachylenie 7,5% przez 1.4km :/
W każdym razie rozciągały się tu ładne widoki na wzgórze na północy, górki i tor w okolicy Miedzianej, Kielce, Chełmce, a nawet Chęciny. zrobiłem parę fotek i zjechałem tą samą stroną, powolutku, tak 55 kph bo wąsko, popękany asfalt i żwir. Dałoby tam radę wyciągnąć 7 dych ale jechałem na hamulcu...
Będę jeszcze jeździł na Baranią bo to bardzo sympatyczna górka - bardzo mi pasuje więc będę ją katował dość regularnie. Postaram się zrobić dobry filmik ze zjazdu bo ten dzisiejszy nie wyszedł najlepiej ;)
Pojechałem katować górki między Łopusznem a Gnieździskami, w przeciwną stronę niż za pierwszym razem. Podjazdy przyzwoicie, tylko 2 nie bardzo wyszły bo za miękko zacząłem więc od razu odpadłem. Cała reszta bardzo zadowalająco. Pogoda nie jest zbyt wyjściowa, ale popadało tylko chwilkę, poza tym o dziwo bardzo przyzwoite warunki na rower.
Miałem nie jechać dzisiaj w ogóle bo projekt muszę robić na studia, ale tak mi dobrze poszło dzisiaj, że w nagrodę się pyknąłem :D Nie wiedziałem że jestem takim dobrym projektantem mikroprocesorów xD
Najbliższa pogoda nie rozpieści nas, więc poleciałem nabić parę metrów. Przy okazji przypomniałem sobie jak świetnie jeździ się w ciemnościach ;) Na początku zupełnie lajtowo, gdzieś od połowy dopiero zacząłem młynek, ale za to chyba najlepszy w moim życiu ;) A byłoby jeszcze szybciej gdybym nie musiał zatrzymać się 3 razy.
Jestem Damian, na rowerze znany jako Damiano Pantani. Urodzony w Kielcach w 1991 roku, szosowiec ze źródłami w kolarstwie górskim.
KOLARSKI OPĘTANIEC
MIŁOŚNIK ASTRONOMII
KONSERWATYWNY LIBERTARIANIN
Z zawodu programista aplikacji internetowych. Z końcem 2018 odstawiłem bloga, dlatego udostępniłem kod szablonu na forum. Jeśli nie ten, to być może zainteresuje Cię stary szablon. Walić śmiało w razie uwag, moje dane kontaktowe znajdują się na dole.