Miała być stówa ale nie czułem się na siłach, no i jak się okazało dobrze że tak się stało, taka duchota że właściwie od startu byłem kompletnie odcięty. Dzisiaj fajna traska bo po rzadko / dawno nie odwiedzanych asfaltach, szkoda tylko że całą drogę byłem pół żywy. No nic, ważne że pokręcone.
Kolejna stówka, marzył mi się Przedbórz, to tam pocisnąłem bo i stamtąd wiało hehe. Obiad mi się przedłużał i zamiast wyjechać gdzieś w południe to dopiero 15:30, to chyba moja najpóźniej zaczęta stówka w życiu. Na początku super, na Olesznie chciałem sobie przypomnieć tamtejszy wiadukt bo ładny widok jest, a tu BAM - 5 metrowy żółty znak że wiadukt jest rozbebeszony i trzeba jechać objazdem. Ale walę, obadałem mapy i był przejazd dołem więc nie musiałem zmieniać planów. Na miejscu mała sesja, a za 2 minutki przejechał mi nasz kochany Polski Pedziolino strasznie szkoda że nie złapałem, może następnym razem hehe
Do Przedborza raczej średnie asfalty ale przejezdne. Do tego ładne wsie i wysokie łyse pagórki
Chciałem sobie na samym mieście spokojnie przysiąść, w cieniu coś zjeść, a tu BAM - DNI PRZEDBORZA tyle ludzi że nie było czym oddychać. Niby trafiłem idealnie, bo jestem tu raz na 3 lata a tu takie czary. Z drugiej strony zaczynałem się przegrzewać a nie było gdzie usiąść w cieniu - no to pokręciłem się po mieście, rozjeżdżałem nogi, skręciłem nad zalew coś zjeść, a tam ni jednego drzewka szkoda bo zalew naprawdę ładny, tylko jakoś mało ludzi, może dlatego że wszyscy na rynku.
Trochę nie dojadłem, ale nie chciałem wchodzić do sklepów w okolicy rynku bo pewnie musiałbym pożegnać się z rowerem, a wszystkie sklepy w pobliżu pozamykane. No to "na koń" i rozglądam się za sklepem - nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to że jechałem przez las gdzieś na granicy województw. Stan drogi taki że nawet nie będę pisał bo chyba dostanę dożywocie za brzydkie słowa.
W końcu jakaś wsina - dokładnie Piskorzeniec - normalnie nie wiedziałbym że tam sklepik jest, ale zauważyłem że sobie siedzi kilku miejscowych żuli, a nad nimi mała tabliczka że to sklep. Podbijam, okazuje się że to taki malutki sklepik że trzeba dzwonkiem dzwonić żeby Pani otworzyła, fajnie że takie jeszcze istnieją. Popeplaliśmy trochę z żulami i sklepową, myślałem że jej serce stanie jak powiedziałem że pod Kielcami mieszkam. Fajnie było ale trza kręcić bo już późno się robiło.
Dalej takie wertepy że te poprzednie asfalty - można powiedzieć - były gładkie jak dupa niemowlaka. Szkoda w ogóle strzępić ryja, tak dawno tam nie byłem a do tej pory się tam nic nie dzieje. Dopiero za Mninem, kiedyś tam był armagedon, dzisiaj zastałem ładną nową drogę i już do samego domu kręciło się gładko, choć szanownych 4 liter i nadgarstków już nie czułem.
Ogólnie mimo wszystko pod koniec ochłonąłem, wszystkie złe emocje poszły sobie spać i wycieczkę zapamiętam naprawdę dobrze. Wyszło mi ze 26 kilo nowości, może jeszcze się pokręcę po okolicy bo bardzo ładna. No i 3000 kalorii w dół
Pierwsza od "hoho i jeszcze trochę" stówka, i ogólnie pierwsza na Guerci. Wymieniłem w końcu łańcuch i kółka oryginalne do Di2, trochę zaryzykowałem bo nie przetestowałem tego w boju tylko od razu wyjechałem w świat, ale opłaciło się, napęd chodzi płynnie jak nigdy.
Na początku jedzie się super, 26 stopni, normalny czołowy wiatr, słońce i OK. Już po 5 kilometrach dostałem taką ścianę wiatru w czoło że myślałem że mnie zwieje do domu, nie przypominam sobie żebym kiedykolwiek jechał choćby w zbliżonych warunkach. Nie wiem jak mi się udało zmotywować do dalszej jazdy, chyba tym że najbardziej w świecie nie lubię zmiany planów. No i oczy mi się świeciły na myśl o perspektywie powrotu z tajfunem w plecy
Za Małogoszczem do Włoszczowy tak mi się dłużyło że myślałem że stoję w miejscu, to było najdłuższe 20 kilo w moim życiu. Na samym mieście sekunda przerwy na bułę - normalnie bym się rozsiedział, ale na termometrze 18 stopni i ciągle maleje to trzeba było szybko wracać na siodło. Nawet nie myślałem o robieniu foci, z resztą już połowę Włoszczowy mam obfoconą.
Dalej 20 kilo nowości, ale za to jakich
Trochę mam mieszane uczucia przez ten tajfun - szeroka równa droga, lekki zjazd, a na liczniku 24 km/h.... Byłem na granicy moralnego wyniszczenia bo już 4 dychy z tornadem w czoło, przynajmniej sobie poćwiczyłem łacinę Z drugiej strony ta ładna okolica podtrzymywała mnie przy życiu, tak mi się tam spodobało, że gdyby nie ten wiatr to pewnie już stałby tam mój dom hehe. Mowa o Kurzelowie i Dankowie, myślę że jeszcze się pokarzę w tych stronach.
No i doczekałem się, powrót z tajfunem w plecy, myślałem że będzie to bardziej odczuwalne, niemniej jechało się miodzio. Pod koniec trochę cichło, ale można uznać że wiatry dzisiaj sprawiedliwe. Najważniejsze że z każdym kilosem robiło się coraz cieplej.
25 kilo do mety zacząłem czuć odcinanie prądu, ale nie chciałem się zatrzymywać na bułę bo sobie przypomniałem że dzisiaj mecz, to oznacza piwko i chrupki serowe hehe
No to takie odcięcie prądu spali trochę tłuszczu i zrobi miejsca na nowy.
Ogólnie zaskakująco dobrze zniosłem ten dystans, jedna z mniej męczących stówek w karierze, może dlatego że przytomnie rozkładałem siły. Gdybym zjadł coś przed odcięciem prądu, dałbym radę dorzucić jeszcze kilka dych spokojnie.
Po robocie 60-tka się należy. Po ostatnich 2-ch bardzo nerwowych treningach chciałem przejechać coś na zupełnym luzie, wybrałem traski po bocznych drogach, no i opłaciło się. Puls średni 136 to spora rzadkość, maksymalny 151 jeszcze większa, mimo że wcale płasko nie było. Przez pół drogi towarzyszył mi księżyc, szło się rozmarzyć, choć niektórzy twierdzą że jest płaski i przeźroczysty
W okolicy Czałczyna chciałem zobaczyć czy wylali asfalt w pewnym miejscu, bo nie miałem ochoty jechać główną dziurawą drogą. No i opłaciło się, wyszło kilka metrów skrótu, gładka droga i całkiem ładna okolica, fotki niżej.
Spokojniejsza (z założenia) 80-tka, dookoła Kielc, w dawno nieodwiedzane tereny plus 12 km nowości, bardzo ładnych z resztą, takich klimatycznych. Miało być spokojnie, ale na drogach było dość ciasno i nerwowo, często trzeba było zrywać, zatrzymywać się, itp. Trochę mnie to wykończyło, ostatnie kilosy na szczęście już spokojnie więc mogłem to rozjechać, nogi nieźle zniosły tę pętlę, choć do zgonowania zabrakło niewiele.
Na trasie musiałem 4 razy zatrzymywać się żeby dokręcić ogniwka w łańcuchu, nie wiem czemu nie chciałem ich wymienić, miałem chyba nadzieję że to jednorazowy wybryk. Jak się okazało 4-razowy
Po powrocie mimo wszystko wymieniłem te ogniwka, aktualnie łańcuch jest spięty 3-ma spinkami, trudno o lepszy sygnał że pora go wymienić, choć przebieg ma dopiero 2000 km....
Na Miedzianej Górze stanąłem pierwszy na światłach, chciałem odbić w lewo to stanąłem pośrodku drogi. Zapaliła się strzałka w prawo, busiarz poprosił żebym się posunął żeby mógł przejechać, tak zrobiłem. Wtedy zapaliło się zielone, no ale z tyłu nawalały auta to nie miałem się jak wcisnąć...... no i kolejne 3 minuty stania w słońcu
Od Zagnańska przez jakieś 9 kilo na przemian wyprzedzałem się z MPKiem hehe. W końcu mówię dobra, nie będę gościa blokował całe życie, poczekam na przystanku z minutkę. Przy okazji sprawdziłem jak tam łańcuch.
Miałem nadzieję że przy okazji remontów wyleją na Dyminach nowy asfalt, a tymczasem leży tam stara droga, a obok niej szeroka na jakieś 3.5 metra współdzielona droga rowerowa, fota niżej. Bardzo ciekawa sprawa, normalnie mogłoby tak być na całym świecie. Ogólnie wycieczka bardzo bardzo spoczko, całe mnóstwo rowerzystów na drodze, paru szosowców, jeden nawet na Guerciotce, tylko troszkę starszym modelu
chętnie będę wracał na te nowe tereny.
Urodzinowa 40-tka, chwilka dla siebie. Wpadłem na pomysł żeby co urodziny jechać dystans taki jaki wynika z wieku, ale na szczęście byłyby to jeszcze nieopłacalne dystanse
Pierwsza połowa trasy spokojnie, pod wiatr, po dzikich hopkach. Nie miałem w planach zjeżdżać na sam Małogoszcz ale z każdym kilometrem trochę się ochładzało i kręciło się lepiej, to dorzuciłem te 2 kilo. Do domu już z wiatrem to aż chciało się pociągnąć mocniej. Ostatecznie wyszła całkiem super traska.
Część druga wpisów z majowej 'przerwy na górala' (część pierwsza tutaj). Tym razem ciut dalsze traski, na czele z Pasmem Oblęgorskim. Co ciekawe jechało się zaskakująco szybko, gdybym miał jakiś zestaw SPD na górala, no i jakiegoś normalnego górala to kto wie, może prędkości byłyby 'podszosowe'
Koło do Guerciotki już naprawione, sama szosa też zrobiona, jutro postaram się o jakąś krótką pętlę żeby zobaczyć czy wszystko jest OK. Znowu będę trochę tęsknił do górala, nie ma bata, na nowy sezon sprawię sobie coś przełajowego lub crossowego, zacząłem zarabiać jak na programistę przystało to czemu by nie hehe
czymta kciuki
Centrowałem koło w szosie, no i coś się szprycha poluzowała w piaście, a że jest to strasznie dziwna piasta i nie dało się jej rozebrać to zabrałem koło do mechanika. Trzeba było poczekać 2 tygodnie, w międzyczasie mogłem śmigać na turbo, ale nie miałem na to ochoty, wpadłem na pomysł odnowienia starego górala. No i robiłem to z takim zapałem i przejęciem w oczach że w ogóle nie czułem się zły na to koło, nie mogłem się doczekać żeby trochę pośmigać góralcem.
Ostatecznie wyszło około 12 godzin serwisu i 6 godzin jazdy
ale serwis sprawiał mi autentyczną frajdę a jazda to już w ogóle... Jechałem bez licznika to wstawiam czas tak mniej więcej, ile by mi ten dystans zszedł na szosie. Myślę że w przyszłych latach powinienem był sobie zrobić coś w podobie, taki 'miesiąc na góralu'.
W części pierwszej raczej bliskie tereny ale oczywiście dawno nieodwiedzane bo po bezdrożach @@ Okolica się trochę zmieniła, doszło parę asfaltów, będzie można pośmigać szosą. Zapraszam
do części drugiej, trochę lepsze fotki i mniej tekstu hehe
Ale szaro und ponuro. Nawet na Chęcinach żadnego życia, tylko na zamku dało się słyszeć jakiegoś wodzireja. Aczkolwiek kręcenie całkiem przyjemne, mimo że znowu prąd mi ścięło niemiłosiernie pod koniec, chyba będę się musiał nauczyć jeść w trasie.
Obadałem jak tam budowa obwodnicy Brzezin i przebudowa 7-ki. Wygląda to kosmicznie tylko że się to trochę przeciąga, niemniej nie mogę się doczekać obu dróg, będzie znacznie luźnej w tej okolicy.
Potem na Rzepkę, czyli na nowo powstały ECEG którego jeszcze nie badałem. No i na koniec jeszcze 2 ostre kręte zjazdy, fajnie się płynęło bo z wiatrem. Niżej galeria z tego co na samych Chęcinach.
Zwyczajna dość płaska 50-tka, wiatry zdecydowanie pomagające, no i dość sympatycznie się płynęło. Według kalendarza powinienem był kręcić w krótkich ciuchach a tymczasem cały czas jeżdżę na cebulkę
Jestem Damian, na rowerze znany jako Damiano Pantani. Urodzony w Kielcach w 1991 roku, szosowiec ze źródłami w kolarstwie górskim.
KOLARSKI OPĘTANIEC
MIŁOŚNIK ASTRONOMII
KONSERWATYWNY LIBERTARIANIN
Z zawodu programista aplikacji internetowych. Z końcem 2018 odstawiłem bloga, dlatego udostępniłem kod szablonu na forum. Jeśli nie ten, to być może zainteresuje Cię stary szablon. Walić śmiało w razie uwag, moje dane kontaktowe znajdują się na dole.